Losy aresztowanych podczas obławy
w dniu 29 października 1944 r.

Płyta pamiątkowa, przed byłym dworem Ledóchowskich w Lipnicy Dolnej,  postawiona ku czci żołnierzy zamordowanych przez hitlerowców:
Gen. dyw. Ignacego Ledóchowskiego,
Por. Leona Szczerkowskiego,
Sierż. Szymona Pałki,
Sierż. Szymona Sufczyńskiego,
Sierż. Romana Stokłosy,
Dow. BCH Albina Rudnika,
Kapr. Zbigniewa Wyrzykowskiego,
Kapr. Aleksandera Piotrowskiego,
Kapr. Edwarda Kuca,
Szer. Józefa Burdaka,
Szer. Tadeusza Wieciecha,
Antoniego Michałka. 

Losy aresztowanych, poza Julianem Wieciechem ps, "Skrzat", są znane tylko z relacji "Skrzata", który przeżył i po pobycie w kilku obozach wrócił do domu, po oswobodzeniu przez wojsko amerykańskie w dniu 15 kwietnia 1945 r. Do opisu jego losów oraz współtowarzyszy, posłużyły mi głównie fragmenty jego reportażu "Zmartwychwstanie w Bergen-Belsen", w Gazecie Krakowskiej Magazyn Piątek z dnia 21 kwietnia 1995 r. oraz opowieść "Moim szczęściem jest to, że przeżyłem", w tomie 5 wydawnictwa Fundacja "Moje wojenne dzieciństwo", Warszawa 2001.

"A tak głupio wpadłem... Była niedziela 29 października 1944 roku. Wstałem wcześnie i wiedziony dziwnym uczuciem, jakimś niepokojem wyszedłem z domu i ukryłem się w stodole, w głębokim schowku na samym dnie sterty snopków zboża."... "Nagle zaszczekał Azor. To nie na sąsiadów, ale na kogoś zupełnie obcego. Dobrze ukryty, starałem się coś zobaczyć przez szparę między belkami, lecz w gęstej mgle nic nie było widać. Po chwili usłyszałem ... jakieś rozmowy, które toczyły się ani w polskim, ani też niemieckim  języku. Wydawało mi się, że słyszę bardzo cicho wypowiadane rosyjskie słowa. To pewnie rosyjski desant - pomyślałem. Nie zastanawiając się szybko wyszedłem ze stodoły. Trzeba dać znać dowódcy. Ledwie otworzyłem drzwi, natychmiast usłyszałem  głośny okrzyk: Stoj, halt!" " ... stanąłem jak wryty. Teraz dopiero zauważyłem, że obok Ukraińców z dywizji SS Galizien stoją gestapowcy. Gdy zobaczyłem trupie czaszki, struchlałem. Więc wpadłem, tak naiwnie, tak głupio, prawie na własne życzenie."... Tak to zaczęła się gehenna pchor. Juliana Wieciecha ps. "Skrzat", najmłodszego uczestnika dramatu w jakim brało udział 12 członków naszej placówki.

"Podeszło do mnie dwóch gestapowców i po dokładnym zrewidowaniu z rękami na szyi, wprowadzono mnie do domu. Tam dokonano już szczegółowej rewizji"... "... brat Tadek stał w sieni pod silną eskortą z rękami do góry." "...oprawcy pytali, gdzie jest broń, gdzie są miny ze zrzutów i gdzie są ukryci strąceni alianccy lotnicy"... "Potrącani i bici, w milczeniu zbywaliśmy pytania i groźby."... "... przeprowadzona rewizja nie przyniosła efektów."... Obu braci, "Skrzata" i Edwarda ps. "Harnaś", poprowadzono pod silną eskortą w stronę rynku. Prowadzono tam również wypędzonych z domów mężczyzn z tym, że prowadzili ich Ukraińcy. Doprowadzili ich do stojącej już pod murem podcienia grupy, w której znajdowali się już oraz jeszcze doszli, d-ca zwiadu konnego Mieczysław hrabia Ledóchowski ps. "Brzeszczot", szef 2. kompanii Zbigniew Wyrzykowski ps. "Maryśka", dowódca I plutonu Leon Szczerkowski ps. "Lew", zast. d-cu 1. drużyny Szymon Pałka ps. "Jawor", Roman Stokłosa ps. "Bodo", Szymon Sufczyński ps. "Tłok",  z 1. drużyny - Lipnica Murowana oraz z WSOP Albin Rudnik ps. "Gazda" i jeszcze sześciu innych zatrzymanych. Po kilku godzinach stania pod murem i sprawdzeniu wszystkich, zarządzono odjazd, w sumie 15 zatrzymanych osób.

"Skuto nas po dwóch, po czym, popychając i szturchając, załadowano na wozy konne."... "Pod silną eskortą wieziono nas przez Nowy Wiśnicz w kierunku Bochni."... "W budynku gdzie mieściło się Gestapo, zamknięto nas w jednej celi."... "Następnego dnia już od rana rozpoczęło się przesłuchanie. Pojedynczo wywoływano aresztowanych. Wyprowadzony nie wracał więcej do celi. Gdy już wywołali tych wszystkich, którzy należeli do AK, przez cały dzień był spokój."... "Ale już następnego dnia, wyprowadzono mnie z celi, nie pytając o nazwisko."

"Rozpoczęło się przesłuchiwanie."... Bity i kopany uparcie trzymał się swojej wersji, że nazywa się Kwiecień, że był tylko parobkiem w domu Wieciechów, nie wie co to jest Armia Krajowa. Nie zdążył odpowiedzieć na pytanie, a już dostawał kolejny cios. W końcu spici samogonem gestapowcy wstali od stołu i kazali go wyprowadzić. Wyprowadzono go do oddzielnej, pustej celi. Do rana już go nie wzywano. Rano wyprowadzono go na dziedziniec, gdzie stali już pozostali, zmasakrowani, szczególnie "Maryśka", "Lew", "Gazda" i "Harnaś" , członkowie AK. "Wszyscy, którzy nie należeli do AK, a byli razem z nami aresztowani, po sprawdzeniu tożsamości zostali zwolnieni. Fakt ten potwierdził nasze przypuszczenia, że była to wsypa i zdrada jednego z dobrze poinformowanych członków naszej organizacji."

"Pod silną eskortą, skutych po dwóch, poprowadzono nas na dworzec kolejowy."... Załadowani do wagonu osobowego II klasy dojechali do Krakowa. Odebrała ich nowa eskorta, która zaprowadziła ich do więzienia przy ulicy Montelupich. Tam, po zarejestrowaniu, myciu, goleniu i odwszeniu odzieży, zapędzono ich do cel. "Skrzat" znalazł się w jednej celi z "Gazdą", Maryśką" i "Brzeszczotem". W zasadzie nic się tam nie działo. Jedynie pewnego dnia "Skrzat" został wywołany z celi i wraz z innymi, obcymi więźniami przewieziony do siedziby Gestapo przy ul. Pomorskiej. "Przy głośnym "los, los" ustawiono nas w jednym szeregu. Przyszło dwóch cywilów, którzy każdemu z nas dokładnie się przyjrzeli. Wskazali na starszego człowieka i chłopca z Dąbia, których natychmiast zabrali."... Po godzinie stania zawieziono ich z powrotem do więzienia. "Skrzata" zaprowadzono do jego celi.

Nadszedł dzień 7 grudnia 1944 r. "... już od samego rana panował wielki ruch"... "Głośne wołania słychać było coraz bliżej naszej celi, to chyba ewakuacja całego więzienia."... "Z rozmów na korytarzu wynikało, że to jest ewakuacja-transport do Mauthhausen lub Gross-Rosen."... "W końcu otwarto naszą celę. Wywołano kolejno trzech moich towarzyszy i zamknięto drzwi."... Zszokowany, że został sam, głośnym wołaniem i waleniem do drzwi przywołał wartownika, któremu powiedział, że jest z tej samej grupy z tymi co ich zabrali i chce iść razem z nimi. Wartownik odszedł, ale po chwili wywołano również jego. W tłumie ludzi dołączył do swoich. Wtedy znów pomyślał co zrobił. "Na dobre czy na złe, na własne życzenie dołączyłem do współtowarzyszy niedoli." Czy dobrze zrobił nigdy się nie dowie. Czy to nie był taki sam błąd jak wyjście z kryjówki w stodole?

Załadowani na szczelnie kryte plandekami samochody, zostali odwiezieni na dworzec kolejowy i tam załadowani do ostatniego wagonu wojskowego transportu. O zmierzchu dotarli do małej stacyjki z ledwie widocznym napisem Gross-Rosen. Na przywitanie, po wyjściu z wagonów, dopadła ich  "...sfora dzikich bestii z bykowcami w ręku i psami." Ustawieni w piątki, ruszyli w stronę obozu. Po niedługim czasie dotarli do bramy obozu, nad którą widniał "...perfidny napis: "Arbeit macht frei"." "Wracały właśnie komanda pracujące poza terenem obozu. W dużych kolumnach szły wychudłe z głodu i wycieńczone od pracy, sczerniałe od wiatru, stukające drewniakami o bruk, bardziej podobne do trupów niż do żywych, postacie." Nowo przybyli stali pod bramą. Wreszcie po wieczornym apelu, po przeliczeniu, przeprowadzeni zostali przez bramę i ustawieni przed blokiem przyjęć. Towarzyszyło temu kilkunastu funkcyjnych więźniów, którzy odbierali stojącym wszystkie zawiniątka. Odprawa trwała do rana, kiedy dopiero po śniadaniu, porannym apelu i wyjściu więźniów do pracy zajęto się nowo przybyłymi.

Kazano się rozebrać do naga i złożyć odzież dwa kroki przed sobą. Zebrano ją do worków i  odebrano posiadane przez niektórych kosztowności. Szczególnie Niemców interesowali więźniowie posiadający złote zęby. Tych zabijano od razu. Pozostałych popędzono do odwszalni, gdzie ich wszędzie wygolono i poddano dezynfekcji. Po tym dopiero nastąpiła rejestracja i wydanie blaszek z numerami. Nagich i bosych popędzono do baraku w którym w biegu, przy chętnie udzielanych bykowcem razach, odbierano rzucaną odzież i buty. Wreszcie otrzymali pierwszy posiłek, za zaległą kolację, śniadanie i obiad. Była to zimna, wodnista zupa z brukwi i kawałeczek chleba.

W końcu, po apelu, zapędzeni do małej, ciasnej sali, po rozebraniu się do naga, zostali jakoś ułożeni z odzieżą i butami pod głową. Jaka była ta pierwsza noc w Gross-Rosen, świadczyły zmasakrowane, martwe ciała leżące rano w umywalni.

Więźniowie z Lipnicy starali się trzymać razem. Już w pierwszym dniu został ciężko pobity "Gazda", ponieważ nie rozumiejąc języka niemieckiego nie wykonał rozkazu. To samo spotkało "Harnasia". "Codziennie, po rannym apelu wyczytywano pewną ilość numerów i ci więźniowie opuszczali blok." Nikt nie wiedział co się z nimi dalej działo. W dniu 14 lub 15 grudnia została zabrana ostatnia grupa, a wśród nich wszyscy, poza "Skrzatem", więźniowie z Lipnicy. To były już ostatnie z nimi wspólne chwile. Również o ich losie, poza "Brzeszczotem", nie została żadna wiadomość. "Brzeszczot" został zwolniony prawdopodobnie z tego obozu, według informacji uzyskanych od bratanka "Brzeszczota" również Mieczysława oraz jego opracowania biografii rodu Ledóchowskich, dzięki interwencji Paula Lewetzowa, męża starszej siostry "Brzeszczota" Józefiny. Faktycznie jednak przeniesiony został do podobozu Gross-Rosen i skierowany do pracy przy produkcji amunicji. Oswobodzony prawdopodobnie przez czeskich partyzantów w drodze do lasu, do którego Niemcy prowadzili grupę więźniów chyba w celu ich zgładzenia, po pobycie w czeskim szpitalu, wrócił do kraju. Pozbawiony majątku pracował w Okocimiu, a w końcu w Świecku. Zmarł w 1964 r. Tak się dla "Skrzata" rozpoczął normalny obozowy dzień.

Pewnego dnia sprzątając salę, "Skrzat" odważył się zaglądnąć do baraku karnej kompanii, gdy zauważył w jej drzwiach klucz. Zobaczył dwóch więźniów, z których jednego rozpoznał. Był to generał Ignacy hrabia Ledóchowski ps. "Krak" z Lipnicy Murowanej, aresztowany, według informacji uzyskanych od bratanka "Brzeszczota", w pierwszych dniach lipca 1944 roku, a więc wiele dni przed akcją na więzienie w Wiśniczu Nowym, zaś drugi, jak się później dowiedział, książe Krzysztof Radziwił, z głęboko, aż po kość goleniową, ropiejącą raną. "Gdy zamykałem już drzwi, usłyszałem błagalny szept: "Jeść"." Pełen strachu, ze stojącego obok kotła z resztką zupy, napełnił ich miski. Kilkakrotnie udało mu się to powtórzyć gdy nie było żadnego z dozorców w pobliżu. 

Bity i maltretowany, podobnie jak inni więźniowie, za byle jakie przewinienie, "Skrzat" jakoś dożywał następnego dnia. Wszystko się zmieniło, gdy dostał z domu list, pisany po niemiecku, gotykiem, na który również tak samo odpisał. Fakt ten, jak również interwencja szefa obozu na widok pobitego w drodze po pocztę, zmieniły stosunek funkcyjnych do niego. Gdy po krótkim czasie otrzymał paczkę z domu, poczęstował funkcyjnych kiełbasą. Udało mu się znów skontaktować z księciem, któremu podał jakieś zawiniątko przekazane dla niego oraz generałem, podając mu nieco boczku i cebuli. Pomimo interwencji i starań, mających szanse powodzenia, o zwolnienie generała, do tego nie doszło z powodu jego, jak opisuje Mieczysław hrabia Ledóchowski, prawdomówności. W czasie ostatniego, przed ewentualnym zwolnieniem, przesłuchania, przyznał się do przynależności do AK. To zadecydowało o jego pozostaniu w obozie. W dniu 9 marca 1945 roku,  podczas ewakuacji obozu do Dora koło Nordhausen, generał zmarł. Po kilku dniach blokowy przeniósł "Skrzata" do siebie i umieścił w swojej małej sali. Jego los stawał się trochę lepszy, ale z różnymi wahaniami. 

Z zewnątrz docierały coraz częściej wiadomości o sukcesach wojsk rosyjskich. Częściej już dochodziło do szczerszych rozmów między więźniami. Oczekiwano wolności. Wśród esesmanów widać było coraz większe zdenerwowanie. Słychać już nawet było huk artylerii. Do obozu przybyła nowa grupa więźniów z Oświęcimia. Za każde drobne przewinienie esesmani strzelali bez ostrzeżenia. Ciała od razu odnoszono do krematorium.

"Nastał 8 lutego 1945 r. Po rannym apelu, gdy już grupy robocze wyszły do pracy poza obóz, wypędzono nas wszystkich z baraków na plac apelowy. Od wschodu coraz wyraźniej słychać było huk artylerii"... "Ze stojących piątkami więźniów, esesmani powybierali tylko zdrowych i silnych."... Załadowanych do krytych plandekami samochodów, stojących za bramą, wywieziono w nieznanym kierunku. Na miejscu wyładowano ich i kazano im kopać rowy przeciwczołgowe. Po zakończeniu, po kilku godzinach, pracy i zaprowiantowaniu, załadowano ich na samochody i zawieziono na jakąś stację kolejową. Wśród krzyków, bicia, szczekania psów i strzałów załadowano ich i długie kolumny innych, czekających już więźniów, do odkrytych wagonów towarowych, do każdego po 50 do 60 więźniów. Za odjeżdżającym, wśród deszczu i wiatru, pociągiem pozostały ciała zastrzelonych. Gdy po pewnym czasie wjechali w góry, gwałtownie się ochłodziło i zaczął padać śnieg. "Cienkie pasiaki nie chroniły od wiatru i zimna. Chorzy i wycieńczeni więźniowie zamarzali stojąc, tworząc zasłonę od wiatru dla pozostałych"... Po kilku dniach jazdy i kluczenia po tym samym terenie, zdziesiątkowani, do stacji docelowej, jak się później okazało Nordhausen, dojechało z wagonu już tylko 35 więźniów.

Obóz Nordhausen-Stadt, do którego zaprowadzono pozostałych więźniów, był obozem przejściowym, przygotowanym dla przybyłych tu nowych więźniów. W pustych halach, do których ich wpuszczono nie było nic. "... ani łóżek, ani kranów z wodą, ani koryt do mycia"... "Kilka metrów za halami wykopany był głęboki rów, tam należało się załatwiać"... Po dwu nocach spędzonych na brudnym i zimnym betonie, z przywiezionych desek zmontowano trzypoziomowe łóżka uzupełnione siennikami ze słomą i kocami. Tam przebywali około dwóch do trzech tygodni do czasu zbombardowania miasta. Rano zebrano pozostałych jeszcze przy życiu więźniów i po wydaniu śniadania nastąpił wymarsz.

"Po kilkunastu godzinach spokojnego marszu dotarliśmy do jednego z wielu ausskommand obozu Nordhausen-Harzungen. Tutaj panował normalny, obozowy porządek, jak w Gross-Rosen." ... Więźniów zapędzano do różnych robót poza obozem. 

Nadszedł dzień 1 kwietnia 1945 r., pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych. Po porannym apelu i wydaniu śniadania zarządzono znowu apel. Wypędzono z baraków wszystkich, nawet chorych. Po uformowaniu kolumny poprowadzono ich na dworzec kolejowy. Podczas ładowania do zamkniętych wagonów działy się dantejskie sceny. Do jednego wagonu wtłaczano po 100 do 120 więźniów. Przez kilka dni nie podawano do zamkniętych wagonów ani wody, ani jedzenia. Coraz więcej więźniów padało martwych z głodu i wyczerpania. Mały "Skrzat" wciśnięty w narożnik wagonu, przez pierwsze cztery dni zaspokajał głód zupą, chlebem i cukrem, które otrzymano przed wyjściem na dworzec kolejowy, ale gdy to się skończyło, głód i pragnienie zaczęło dokuczać. "Zacząłem tracić przytomność."... Prześladowały go zjawy. W ósmym dniu podróży pociąg się zatrzymał, otwarto wagony i kazano wychodzić z wagonów. Z ich wagonu wywlokło się zaledwie około dziesięciu więźniów. Tych, którzy upadli na tory i nie podnieśli się, ciągnięto na stos trupów i jeszcze dogorywających. Stosy te później palono, aby zatrzeć wszelkie ślady. "Skrzat" ostatkiem sił wstał i dołączył do kolumny.

Kolumna ruszyła. Co chwilę słychać było strzały do tych, którzy padali lub nie mogli iść dalej. Jak długo trwała ta droga nie wiadomo. Dotarli wreszcie do obozu w Bergen-Belsen. Pełnych nadziei, że dostaną wreszcie coś do jedzenia, zaprowadzono na ogrodzony plac, na którym stały dwa drewniane baraki bez okien i drzwi. O wejściu do nich nie było mowy, gdyż były już zapełnione do maksimum. Kompletnie wyczerpani padli na placu. Dopiero wieczorem  "... ustawiono w kolejce tych, co jeszcze dali radę się podnieść i wydano pierwsze po tylu dniach jedzenie - jeden chleb na dwunastu." ... Było to ostatnie pożywienie jakie otrzymali. W nocy nadal leżeli pokotem na placu w otoczeniu coraz to nowszych trupów, szczurów i much. Rano współwięźniowie wrzucali je do wykopanych dołów. Głodni i coraz bardziej wycieńczeni jedli wszystko co mogli zdobyć. Rzuconą przez ogrodzenie brukiew, wyskubaną trawę, czy świeże i zbutwiałe liście lub pączki krzewów, a czasem przemycone przez druty resztki jedzenia.

"Front bardzo powoli, ale systematycznie zbliżał się do obozu. Od kilku dni ziemia drżała od potężnych wybuchów, liczne eskadry ciężkich samolotów, już bez osłony, przelatywały na niedużej wysokości." ... "Mówiono, że mają nas zniszczyć ogniem z miotaczy. Zupełnie opuściły mnie siły. Nie mogłem już wstać bez czyjejś pomocy, podnosiłem tylko głowę i na obolałych łokciach część tułowia."

Wreszcie "15 kwietnia w godzinach popołudniowych przyszła wolność."... "Drogą obok obozu jechały czołgi, auta pancerne, działa." ,,, "Dopiero po jakimś czasie" na teren obozu "wjechał samochód, z którego oficer brytyjski, zakomunikował przez głośniki w siedmiu językach (w tym polskim), że jesteśmy wolni." Na rozkaz żołnierzy brytyjskich, kilku esesmanów z obsługi obozu, poprzenosiło ciała martwych i żywych jeszcze, leżących więźniów tak, by powstał wolny pas ziemi, którym można by przejść i przejechać. Przywieziono i rozrzucono na wszystkie strony suchary, soki w tekturowych opakowaniach i pastylki. Z innego samochodu, rozpylaczem, posypano wszystkich proszkiem dezynfekcyjnym DDT. 

Wykazujących jakieś śladu życia przeniesiono do baraku, gdzie w pośpiechu urządzono szpital. "Roznoszono witaminy, suchary i napoje, pojawili się lekarze." ... "Skrzatowi", prawie nieświadomemu tego co się z nim dzieje, dano jeszcze 10 minut życia. Jakąś siłą woli i nadludzką chęcią życia nie dał się śmierci. Jak wie z opowiadania, wtedy gdy sąsiedzi byli pewni, że już nie żyje,  "... zwrócił ich uwagę mój widok i szloch. Podobno o własnych siłach usiadłem na pryczy i patrząc wokoło bez żadnego wyrazu, i zainteresowania, spazmatycznie szlochałem." ... Zabrano go z baraku i następnie przewieziono do szpitala w Celle. Tam po pewnym czasie odzyskał świadomość i tam zastał go koniec wojny. Leżał odizolowany, samotnie, w seperatce. Bardzo osłabiony, pod ciągłą opieką lekarzy, nadal nieświadomy niczego, dochodził do siebie. Gdy w końcu, podczas ważenia, odpowiedział na pytanie jak się nazywa, został przeniesiony na salę ogólną. "Ważyłem wtedy 36 kg" ... 

Po pewnym czasie, podczas wizyty lekarskiej, jemu i kilku innym rekonwalescentom zakomunikowano, że zostaną wysłani na dalsze leczenie do Szwecji. "Kilku z nas myśląc o jak najszybszym powrocie do kraju, nie miało ochoty jechać i postanowiło uciec nocą ze szpitala. Między nimi znalazłem się i ja."

Nocą uciekło ich czterech. Ruszyli do Polski, do swoich domów i rodzin. Po wielu przejściach i przygodach, pobycie w obozach, służbie w Polskim Wojsku na Zachodzie, nauce w polskim gimnazjum  w Goslar, "Skrzat" w dniu 16 lipca 1946 r. stanął na polskiej ziemi.

Kilkadziesiąt lat później, w sierpniu 2000 r., dzięki przypadkowym okolicznościom, "Skrzat" spotkał się w Glasgow z jednym ze swoich wyswobodzicieli, Brytyjczykiem Ianem Forsythem, którego czołg jako pierwszy dotarł do bram obozu w Bergen-Belsen. Nie obyło się bez wzruszeń, wspólnych fotografii, prezentów i wspomnień tamtego kwietnia.

Powrót do pierwszej strony opisu.