M   O   J   E       D   Z   I   E   J   E
w moim krótkim życiu


           Urodziłem się w 1920 r. w Krakowie z ojca Andrzeja i matki Anny z domu Kasperkiewicz. Mimo głośnego protestu zostałem ochrzczony w kościele św. Mikołaja w Krakowie, gdzie nadano mi imiona Eugeniusz i Władysław. W Krakowie mieszkałem 2 lata. Mój ojciec był wojskowym, ochotnikiem z czasu Wojny Światowej. Po zdemobolizowaniu skierowano go do służby w policji na posterunek w Niepołomicach, gdzie przebywaliśmy 4 lata. Z tego okresu pamiętam jedynie powódź, gdy Wisła przerwała wał i zalała okoliczne pola i domy.


Ja i moja cała rodzina

           Z Niepołomic ojciec przeniesiony został na posterunek do Trzciany w powiecie bocheńskim, gdzie rozpocząłem uczęszczać do czteroklasowej szkoły powszechnej. Po jej ukończeniu zdałem egzamin i zostałem przyjęty do wówczas ośmioklasowego gimnazjum w Bochni. W tym czasie, na prośbę o przeniesienie do Bochni, ojciec przeniesiony został na posterunek w Nowym Wiśniczu.
           Zamieszkanie na stancji, następnie w bursie, a w końcu dojazdy furmanką z Nowego Wiśnicza do Bochni nie sprzyjały


Kareta

moim postępom w nauce. By mi ją ułatwić, przeniesiono mnie do gimnazjum z internatem Towarzystwa Salezjańskiego w Oświęcimiu. Pobyt w zakładzie ojców Salezjanów w Oświęcimiu wpływał stopniowo na całe moje późniejsze życie, a zwłaszcza poglądy. Umiałem


Zakład Salezjanów

już logicznie myśleć, a obserwując życie i postępowanie ojców Salezjanów, zakłamanie i pazerność, traciłem stopniowo wiarę w to co nam usilnie wmawiano, w świątobliwość kleru. Obserwowany w późniejszych latach postęp w wiedzy o świecie, historie papiestwa i kościoła, a wcześniej najłatwiej dostępna wiedza o wydumanych, niezgodnych z biblią i naukami Jezusa prawd (przekłamań) tworzonych dogmatami zaczerpniętymi niejednokrotnie z pogańskich wierzeń pod potrzeby kościoła i ciągłą jego walkę o władzę, utrwalił we mnie bezsens katolicyzmu, a w końcu wiary w istnienie Boga. Odrzuciłem mój chrzest jako bezprawny, niezgodny z poleceniami biblii, na który nie wydałem zezwolenia i dla tego nie czuję się związany z kościołem katolickim. Dzisiaj, po wielu latach mogę spokojnie stwierdzić, że miałem rację tak sądząc i od tego zdania nie odstąpiłem. Podczas codziennych mszy i innych nabożeństw u Salezjanów, wolałem w nich brać udział jako ministrant, niż nudzić się w ławce. Kościół miał też swoją dobrą stronę. Jedynie przez kościół można było wyjść z zakładu bez zezwolenia, z czego często korzystałem. Sprawiałem ojcom dużo kłopotu nie mogąc podporządkować się ich nakazom i zakazom, o czym może świadczyć fakt, że w ciągu czterech lat pobytu w zakładzie, byłem sześć razy z niego wyrzucany i ponownie przyjmowany po oświadczeniu mojego ojca "Po to wam płacę żebyście go wychowywali". Miałem tam również obrońcę w osobie nauczyciela matematyki, który zawsze mnie pocieszał "Nie martw się. Przyjmą cię z powrotem", a i ratował nie raz z opresji. Tam w 1939 r. zdałem małą maturę. Byli bardzo szczęśliwi gdy się mnie pozbyli. Po zakończeniu roku zdałem egzamin do Instytutu Technicznego w Krakowie i zostałem przyjęty na Wydział Elektryczny.

           Wojna zastała mnie w Lipnicy Murowanej, gdzie rok wcześniej ojciec został przeniesiony na stanowisko komendanta posterunku. Ja przez kilka dni pełniłem funkcję dowódcy oddziału obserwującego przeloty niemieckich samolotów. Przed nadciągającymi wojskami hitlerowskimi wraz z matką ruszyliśmy na wschód. Ja, po zgubieniu się z matką przed przeprawą przez San koło Leżańska, na rowerze dotarłem do Tarnopola i Trębowli, a następnie prawie przez miesiąc mieszkałem w polskiej wsi Małowody koło Podhajec. Tutaj, aresztowany przez milicję ukraińską i zawieziony do Podhajec, byłem przesłuchiwny w GPU ale na szczęście uwierzono moim zeznaniom i kazano mnie odwieść z powrotem do wsi. Po kilku dniach wyjechałem do Lwowa, gdzie już na dworcu dowiedziałem się o miejscu pobytu matki, a następnie razem do Przemyśla, z którego wróciliśmy 10.11.1939 r. do Lipnicy Murowanej. Tutaj zastaliśmy ojca, który nie zdążył już za nami wyjechać.

           Już 15.11.1939 r. złożyłem przysięgę przed podporucznikiem Józefem Wieciechem ps. "Tamarow", późniejszym dowódcą batalionu AK i przyjmując ps. "Ewka", rozpocząłem działalność w Związku Odbudowy Rzeczypospolitej (ZOR). W 1940 r., w obawie przed wywózkami do Niemiec, wyjechałem wraz z "Tamarowem" oraz Mieczysławem Dominikiem ps. "Moraw" i Julianem Gnoińskim do Rudek koło Nowej Słupii, gdzie pracował znajomy z Lipnicy Dolnej inżynier na którego liczyliśmy. Jego, mieszkająca w Lipnicy Dolnej, żona przesłała przez nas dla męża tort. W trakcie spotkania u niego przyszedł inżynier Niemiec. Gdy się dowiedział, że chcemy pracować w kopalni, postanowił nas wypróbować czy się nadajemy, stawiając litr spirytusu, który musieliśmy wypić, przegryzając to przywiezionym przez nas tortem. W pewnym momencie zaintonował "Boże coś Polskę". Po małej chwili, nie wiedząc o co mu chodzi, zaczęliśmy razem z nim śpiewać. Zostaliśmy przyjęci do pracy w kopalni pirytu. Wymienionego Niemca bali się wszyscy pracownicy kopalni. Jedynie do nas zwracał się zawsze uprzejmie, ze słowami pozdrowienia "Szczęść Boże" i kilkoma słowami zapytania jak się nam pracuje, czy czegoś nie potrzebujemy. "Tamarow" pracował jako maszynista kolejki wąskotorowej dowożącej urobek do stacji w Zagnańsku. Zdarzało mu się kilkakrotnie przewrócić wagoniki na ostrzejszym zakręcie. Ja pracowałem jako elektryk i udało mi się raz spalić transformator zasilający kopalnię, w której musiało bez przerwy pracować 400 pomp, usuwających wodę z dolnych pokładów. Wszyscy górnicy zdążyli wyść na powierzchnię. Po uspokojeniu sytuacji, po kilku miesiącach we trójkę, bez Gnoińskiego, powróciliśmy do Lipnicy. Jak się później dowiedzieliśmy, nasz Niemiec został wysłany na wschodni front skąd wrócił bez jednej nogi.
           Po powrocie, pracując wpierw jako robotnik drogowy, a później jako gajowy w Leśnictwie w Lipnicy Murowanej, początkowo


Gajowy

mieszkałem z rodzicami w budynku posterunku gdzie poznałem kilku żandarmów przyjeżdżających z Bochni, a po przeniesieniu ojca do Trąbek, w suterynach dworu hrabiego Mieczysława Ledóchowskiego "Brzeszczota", a później w domu Cieczków z ich synem Jerzym "Skautem".
           Początkowo nie tworzyliśmy oddzielnej jednostki organizacyjnej, a należeliśmy organizacyjnie do Nowego Wiśnicza. Wtedy w dniu 4 VIII 1943 r. przeprowadzono w całym powiecie, o jednym czasie, akcje niszczenia urządzeń w większych mleczarniach. Nam, pod dowództwem "Tamarowa" przydzielono mleczarnię w Bochni. Bezpośrednio przed akcją udaliśmy się we dwójkę z "Tamarowem" do ppor. Andrzeja Możdżenia "Sybiraka", oficera broni do Małego Wiśnicza po amunicję, której nam brakowało, do pistoletów. Jak się później okazało do niczego się nie nadawała. Po dołączeniu w Bochni do dwóch czekających już na nas kolegów, poszliśmy do mleczarni. Przed mleczarnią stał na straży niemiecki wartownik. Bez zastanowienia weszliśmy, nie zatrzymywani, do środka. Zaskoczeni pracownicy całkowicie się nam podporządkowali. Po wymontowaniu najważniejszej części, bębna z centryfugi, który zabraliśmy ze sobą, zlaliśmy wszystkie maszyny kwasem solnym tak, żeby się nie nadawały do użytku i spokojnie wyszliśmy na ulicę. Wartownik dalej stał przed mleczarnią. Nikt go nie zaalarmował. Po przejściu około 100 m. bęben, który niosłem, wypadł z przepalonej kwasem teczki. Po schowaniu go, przez nikogo nie zauważeni wyszliśmy za miasto i wróciliśmy do domu.
           Pod koniec 1940 r. niemal wszystkie organizacje scalone zostały w Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), a utworzonym placowkom nadano kryptonimy pochodzące od nazw ryb. My nadal należeliśmy do placówki "Sum" w Nowym Wiśniczu. W tym czasie, na przypadkowym spotkaniu w lokalu kontaktowym w Nowym Wiśniczu, powierzono mi przeprowadzenie akcji zniszczenia ewidencji ludności, podatkowej oraz pogłowia (kontygentowej), w urzędzie gminy Bochnia - Land w Łapczycy, którą zrealizowaliśmy we czwórkę w marcu 1944 r. Na spotkanie z uczestnikami umówiłem się przed Bochnią. By uniknąć jakiejś wpadki, ja zabrałem w teczce całą broń i amunicję. Sam w mundurze gajowego i w prochowcu wyjechałem do Bochni furmanką z kilkoma handlarzami z Lipnicy Murowanej. Po minięciu Nowego Wiśnicza, przy cmentarzu, zatrzymali nas jadący powozem żandarmi z Bochni. Przy nas zostawili jednego, którego nie znałem, by przeprowadził kontrolę tego co znajdowało się na furmance, zaś pozostali pojechali na posterunek policji, mieszczący się w odległym około 300 m budynku sądu. Z drugiej strony cmentarza w odległości też około 300 m zaczynał sie las kolanowski. Pomyślałem, że jeśli ten żandarm dotknie mojej teczki, to jego MP będzie moje, a ja zdążę dobiec do lasu przed jakimkolwiek alarmem. W tym celu przesunąłem pod prochowcem do przodu kaburę z moim visem tak by go mieć pod ręką, odbezpieczyłem go i czekałem co będzie dalej. W bagażu nic trefnego nie znalazł i w końcu widząc moją czapkę mundurową i wyłogi wyłaniające się z pod prochowca zwrócił się tylko do mnie "Sind Sie aus Forstverwaltung?". Na moje "Jawohl" powiedział tylko "Danke schoen." i odszedł na posterunek, a ja pomyślałem tylko "Masz draniu szczęście". Akcja w Urzędzie Gminy odbyła się bez problemów. Pracownicy, początkowo wystraszeni, wydawali nam odpowiednie księgi ewidencyjne i pomagali je palić w piecu, który w końcu zupełnie się zatkał. Ponieważ do urzędu wpuszczaliśmy wszystkich interesantów, ci pomogli nam je niszczyć. Na koniec zabraliśmy pieczątki, druki "Kenkart" oraz pieniądze i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ja znów zabrałem wszystko ze sobą w teczce, poleciłem uczestnikom akcji powrót polnymi drogami do domu, a sam zgłodniały poszedłem do restauracji żywieckiej przy rynku w Bochni na obiad. W tym czasie wszedł do restauracji znajomy niemiecki żandarm Bohusch, którego zaprosiłem do stolika na wódkę. Nie długo później wpadł goniec z żandarmerii i odwołał Bohuscha na posterunek z powodu napadu na gminę. Życząc mu złapania bandytów, po chwili również wyszedłem by bocznymi drogami skierować się do Lipnicy. Po jakimś czasie spotkałem się z jedną z ówczesnych pracowniczek gminy Lusią, członkiem AK, która przyznała się, że z wrażenia, podczas naszej akcji, aż się posiusiała.
           Po tym czasie dokonano reorganizacji, w wyniku której utworzono placówkę "Łosoś" w gminie Lipnica Murowana, której komendantem został Jan Szymański " Kresowy", "Twardowski", a od X.1943 r. Józef Wieciech "Tamarow", "Boruta".
           Po zmianie 14 lutego 1942 r. nazwy ZWZ i utworzeniu Armii Krajowej (AK), ta stała się częścią Sił Zbrojnych RP. Odtworzony został 12 pp AK Ziemi Bocheńskiej, w ramach którego utworzono I Batalion "Pszczoła" w Dolnej Lipnicy, w skład którego wchodzily placówki "Sum" Nowy Wiśnicz, "Łosoś" Lipnica Murowana, "Kiełbik", "Karaś" Trzciana, "Karp", "Jelec" Łapanów. Dowódcą I Batalionu został ppor. Józef Wieciech "Tamarow", "Boruta", a ja szer. "Ewka", zostałem adiutantem dowódcy batalionu.
           Pod koniec 1943 r. zostałem przyjęty do Szkoły Podchorążych Piechoty. zorganizowanej na terenie placówki "Łosoś" w Lipnicy Murowanej.
           W czasie Powstania Warszawskiego, w rejonie wsi Nieszkowice Wielkie strącony został, powracający po dokonaniu zrzutu w Warszawie, samolot transportowy z polską załogą pod dowództwem kpt. Szostaka. Kilka dni później na cmentarzu w Pogwizdowie odbył się pogrzeb, w którym wziąłem udział na czele z "Tamarowem" oraz innymi żołnierzami AK z I batalionu, oddając w kilku słowach oraz salwą honorową z pistoletu, należny hołd poległym lotnikom. Z rozbitego samolotu zdążono wymontować ciężki karabin maszynowy i uzyskać taśmy z dużą ilością amunicji, które przechowano przy dowództwie I Batalionu.
           W nocy z 26 na 27 lipca 1944 r. brałem udział w sześcioosobowej grupie szturmowej w akcji na niemieckie więzienie w Nowym Wiśniczu, z którego, kilka godzin przed wywiezieniem do obozu w Auschwitz, zostało uwolnionych 128 więźniów politycznych. Z pełnym opisem tej akcji można się zapoznać pod innymi odnośnikami prezentowanej witryny, a głównie w linku "Akcja na więzienie". Kilka dni później zostałem wysłany, przez "Tamarowa" do Komendanta Obwodu "Wieloryb" Juliana Więcka "Topoli" w Łapczycy, z meldunkiem o przeprowadzonej akcji. Poszedłem pieszo, gdyż dla bezpieczeństwa zabrałem ze sobą tresowanego psa wilczura, dobrego obrońcę, szczególnie uczulonego na krótką broń. Sam zresztą zabrałem swojego "Visa" oraz granat. Idąc szosą w kierunku Nowego Wiśnicza, w okolicy szczytu wzniesienia zwanego Lipconką, minął mnie jadący, ubrany po cywilnemu, z góry na motorze znajomy żandarm Bohusch. Zdziwiło mnie to, że się nie zatrzymał, ani nawet nie pozdrowił ręką. Po niedługim czasie wracając wyprzedził mnie, zachowując się jak poprzednio. Gdy znalazłem się w miejscu z którego miałem dobry widok na dalszą drogę zobaczyłem stojącą w oddali na Bukowcu furmankę, a na niej siedzącego żandarma rezydującego na posterunku w Lipnicy Murowanej, a obok stojącego Bohuscha, patrzących wyraźnie w moją stronę. Czekali na mnie. Zasłonięty drzewami nie mogłem być jeszcze widoczny. Co zrobić? Czy zejść z drogi i iść polami w kierunku Połomia, czy jednak nie zmieniać kierunku? Wybrałem to drugie wyjście. Zdjąłem jedynie psu kaganiec i poszliśmy w ich kierunku. Gdy dochodziłem do nich zauważyłem idącą w naszym kierunku znajomą Olgę, opiekunkę dzieci pewnego adwokata z Krakowa, mieszkającą tam u sołtysa, którą posądzano, że jest żydówką. Ledwo dotarłem do nich padło ze strony Bohuscha pytanie "Dokąd idziesz?". Bez zastanowienia odpowiedziałem "Do tej żydówki". Słysząc to Olga stwierdziła, że nie chce mnie nieogolonego, wobec czego odpowiedziałem, że muszę iść najpierw do Wiśnicza, żeby się ogolić. Na tę potyczkę słowną Bohusch stracił nieco rezon. Na wozie, którym jechał lipnicki żandarm, znajdowało się dość dużo bimbru w butelkach, który gdzieś skonfiskował. Bohusch wyciągną jedną z nich i zaczęliśmy we trójkę popijać. Rozmowa się jakoś nie toczyła. Być może czekał na moment gdy już będę nieco podpity. Skończyło się jednak inaczej. Żandarm padł pijany do wozu, a Bohusch również spił się na tyle, że nie mógł prowadzić motocykla. Moja głowa była jednak najmocniejsza. Wprawiony w piciu byłem prawie trzeźwy. Zaproponowałem Bohuszowi, że go przecież w lesie samego nie zostawię i zawiozę go do Bochni. Zgodził się, więc wsiedliśmy na motocykl i powoli, czasami się zatrzymując by nie zmęczyć psa, dojechaliśmy do Bochni, gdzie Bohuscha z motocyklem zostawiłem w pobliżu posterunku żandarmerii, a sam spokojnie już poszedłem do Łapczycy, gdzie przekazałem "Topoli" sprawozdanie, a dodatkowo opowiedziałem o moich perypetiach.
           W dniu 29 października 1944 r. Niemcy wraz z Galizien SS urządzili obławę na terenie Murowanej - , Dolnej - oraz Górnej Lipnicy. Dzięki przypadkowym okolicznościom i mojemu wielkiemu szczęściu nie wpadłem w ich łapy. Z opisem obławy można się zapoznać pod innym odnośnikiem mojej witryny " http://akcjawisnicz.pl".
           Tam działałem do stycznia 1945 r., kiedy nastąpiło rozwiązanie Armii Krajowej. Za działalność w Ruchu Oporu z dniem 11 listopada 1944 r. nadano mi stopień podporucznika, który został zweryfikowany przez Komisję Weryfikacyjną Dla Spraw A. K. do stopnia sierżanta podchorążego, ze starszeństwem od 1.01.1945. Jednocześnie zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych po raz pierwszy oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami. W późniejszym czasie zostałem odznaczony Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Armii Krajowej oraz za działalność społeczną Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Z dniem 30.10.2000 r. nadano mi stopień podporucznika WP, a z dniem 1.03.2004 porucznika WP.
Zachęcam tutaj do przeczytania polemicznych artykułów o obronie Wawelu, znajdujące się pod odnośnikiem "
Obrona Wawelu " niniejszej witryny.

   
Odznaczenia                                                    Nominacja

           Po wyzwoleniu, w kwietniu 1945 r. wyjechałem do Gliwic, do mojego późniejszego szwagra, gdzie zacząłem pracować na stanowisku głównego księgowego w Państwowej Centrali Handlowej (PCH). Nie mając na tym stanowisku żadnego doświadczenia, zacząłem poszukiwać, w opuszczonych przez Niemców domach, podręczników o prowadzeniu księgowości. Na szczęście je znalazłem, wprawdzie w języku niemieckim, którym nie źle władałem, a przy tym również urządzenia i druki stosowane w popularnym wtedy systemie "Definitiv". Pozwoliło mi to na szczegółowe zapoznanie się z zasadami prowadzenia księgowości oraz zorganizowanie jej w PCH. Po jej likwidacji prowadziłem księgowość w kilku małych, prywatnych zakładach.

           W 1947 r. zawarłem związek małżeński z Kazimierą Szafrańską "Wiewiórką", naszą łączniczką I Batalionu.


Nasz ślub

Bezpośrednio po ślubie wyjechaliśmy w pobliże Wrocławia, gdzie miałem pracować na stanowisku głównego księgowego w majątku więziennym, prowadzonym przez kolegę mojego szwagra. Niestety po trzech miesiącach musiałem opuścić tę pracę z uwagi na akowskie powiązania. Z kolei zostałem zatrudniony w Miejskiej Pralni oraz Drukarni Dziełowej, gdzie spotkała mnie taka sama odprawa. Jedynie dyrektor Drukarni (Żyd) odważył się przetrzymać mnie przez 6 miesięcy. Dopiero wtedy wyjechaliśmy do Obornik Śląskich, po zatrudnieniu mnie przez Urząd Miasta Wrocławia, gdzie pracowałem, do czasu utworzenia w 1951 r. Zespołu Sanatoriów, na stanowisku głównego księgowego w Sanatorium PrzeciwgruĽliczym dla Dzieci " Szarotka". Tutaj urodziło się dwoje naszych dzieci, syn Wacław i córka Halina.

            Do czasu przeniesienia się w 1952 r., do Poznania, pracowałem jeszcze krótko w Spółdzielni Budowlanej we Wrocławiu.

           Mieszkając w Poznaniu, do 1956 r. pracowałem na stanowisku głównego księgowego w Meblarskiej Spółdzielni Pracy w Swarzędzu, podległej Związkowi Branżowemu Spółdzielni Drzewnych w Poznaniu. Po reorganizacji i połączeniu wszystkich Związków Branżowych w Wojewódzkie Związki Spółdzielni Pracy (WZSP), i porozumieniu się z zamieszkałym w Swarzędzu byłym głównym ksiegowym ZBSD, wymieniliśmy się stanowiskami i ja przeszedłem do pracy w WZSP na stanowisko instruktora rachunkowości, obsługującego spółdzielnie branży drzewnej.
           Pracując w Poznaniu, jednocześnie kontynuowałem zaocznie naukę w Liceum Ekonomicznym, a następnie w Wyższej Szkole Ekonomicznej, gdzie uzyskałem tytuł magistra ekonomii. Kontynuowałem je dalej rozwijając swoją wiedzę w Studium Informatyki i Przetwarzania Danych, a następnie w Studium Pedagogicznym. Moją specjalnością jest informatyka oraz księgowość, w zakresie której uzyskałem tytuł biegłego księgowego i rzeczoznawcy rachunkowości. Moja wiedza pozwoliła mi na dodatkowe zajęcie pedagoga w przedmiocie mechanizacji i komputeryzacji w Liceum Ekonomicznym, a następnie w WSE w Katedrze Rachunkowości. W WZSP zorganizowałem, już jako Zastępca Głównego Księgowego ds Zmechanizowanej Rachunkowości, wyodrębniony Zakład Zmechanizowanej Rachukowości prowadzący księgowość wielu Spółdzielni Pracy.

           W 1972 r. za porozumieniem stron przeniosłem się do Usługowego Zakładu Rachunkowości Stowarzyszenia Księgowych w Polsce na stanowisko rzeczoznawcy rachunkowości.
           Moją pasją zawodową stała się mechanizacja rachunkowości, a w miarę postępu technicznego, wykorzystanie w rachunkowości elektronicznych maszyn księgujących, a w końcu mikrokomputerów, które pasjonują mnie do dnia dzisiejszego. Często wyjeżdżałem do NRD na kursy organizowane przez producenta pierwszych, trafiających na nasz rynek mikrokomputerów, w zakresie ich programowania. Zajmowałem się opracowywaniem i instalowaniem programów ewidencji księgowej, nadzorem nad ich wdrażaniem oraz organizacją ewidencji księgowej na mikrokomputerach, a ponad to szkoleniem w zakresie ich obsługi i programowania mikrokomputerów na kursach organizowanych przez SKWP w Poznaniu.

A do tego ten zwariowany internet.


Stanowisko pracy

           Inną moją i mojej rodziny pasją była turystyka. Przez wiele lat wraz z całą rodziną i nie tylko wędrowaliśmy, głównie po polskich, czeskich, słowackich, rumuńskich i bułgarskich górach, i to zawsze z namiotami. Nie ominęło mnie również żeglarstwo turystyczne, które uprawiałem tylko dla przyjemności oraz regatowe w którym brałem udział jako sędzia I klasy, a ponadto narciarstwo, które uprawiałem do 81 roku życia w Tatrach oraz na szlakach alpejskich w Austrii.

           Gdy siły już na to wszystko nie pozwoliły, korzystaliśmy z małżonką w miarę możliwości z zagranicznej turystyki zorganizowanej, oraz rodzinnej.
           W jej ramach uczestniczyliśmy w trzytygodniowej, wręcz pokazowo zorganizowanej, wycieczce do Moskwy oraz pięciu, wówczas republik ZSRR, Azji Centralnej.
           Z innych to bałaganiarska ale bardzo urozmaicona trzytygodniowa wycieczka namiotowa do Grecji, zorganizowana przez Harctur. Również trzytygodniowa, bardzo udana i dobrze zorganizowana, pełna atrakcji wycieczka do Włoch oraz dwutygodniowa do Paryża i zamków nad Loarą. Nie mogę również pominąć Lwowa zwiedzanego przy okazji pobytu na wczasach w Soczi.
           Z wypadów rodzinnych, poza krajowymi, muszę wymieć wycieczkę na trasie Czechy, Austria, Lichtenstein, Szwajcaria, Luksemburg, Francja, Belgia, Holandia i Niemcy, ze zwiedzaniem po drodze miast i różnych ciekawych turystycznych obiektów. Inna to góry Słowenii z ciekawymi obiektami, choćby takimi jak szpital polowy w wąwozie górskim z czasu ostatniej wojny oraz wyspa Krk w Chorwacji. No i Litwa. Nie tylko Wilno czy Kowno ale również wspaniały, olbrzymi Park Narodowy z wieloma atrakcjami, wraz z pięknym campingiem "HARMONIA" w pobliżu Wilna, prowadzonym przez małżeństwo holendersko-litewskie, to wspaniałe przeżycia.

           Od lipca 2001 r. jestem niestety sam, po bardzo wielu pięknych, wspólnie z małżonką przeżytych chwilach. Syn dorobił się dwóch mieszkających z nim córek, a córka dwóch synów i córkę. Własnościowe mieszkanko jakie posiadaliśmy w Poznaniu przekazałem wnukowi, a sam zamieszkałem, pod wpływem córki, w Swarzędzu, bardzo blisko niej, na ładnym osiedlu, ze wszystkimi wygodami. Starszy wnuk posiada w Poznaniu własny domek, zaś wnuczka własnościowe mieszkanie oddziedziczone po ciotce.

         
Moja chata                                                                     Moje mieszkanie


Widok z balkonu

Powrót do czołowej strony